piątek, 28 lutego 2014

Serduszko puka w rytmie czerwieni...

Kiedy zbliżała się zima, pisałam w jednym z postów, że moja garderoba jak kameleon dopasowuje się kolorami do otoczenia. Tego dnia czekaliśmy w przychodni lekarskiej na wizytę. Półtorej godziny siedzenia, a może i dłużej, kiedy obok jest park i zaświeciło pięknie słońce? O nie... Wychodzimy na powietrze, tym bardziej, że atmosfera w poczekalniach mnie dobija... Park wyglądał jesiennie - zimowo - wiosennie.
Tak już mam, jesienią i zimą, bo przecież jeszcze jest zima, szukam w szafie kolorów, które mnie ocieplają, powodują, że krew szybciej krąży a serducho jest radośniejsze... A może - ja sobie to po prostu wmawiam?
Wiem, że nie botki, ale jestem strasznym zmarzluchem i nie biegam jeszcze w czółenkach. Wasze rady - pamiętam i biorę je sobie do serca. Mam nadzieję, że to ostatni post tej zimy, kiedy śmigam w botkach. W przyszłym tygodniu poszukuję czółenek...

Zanim zaproszę Was na 3 część o Wenezueli, dzisiaj mały przerywnik w tonacji szaro - czarno - czerwonej.
Zapraszam na wirtualny spacer z serduszkiem w rytmie czerwieni:









    Trochę zaczęło wiać, więc może lepiej ubrać kubraczek... W końcu to ciągle jeszcze zima...



  Pozdrawiam wszystkich odwiedzających w rytmie czerwieni. To jest ta spódniczka, która wystawała spod beżowego płaszczyka, kiedy obczerwieniłam się na maksa, post: Deszczowa niedziela z kroplą czerwieni. Oj, wtedy za dużo rozlało mi się tych kropel, ale widocznie tyle wtedy potrzebowałam. Dzisiaj znacznie skromniej...
  Może faktycznie wystarczy, by dodać sobie energii...

Już za kilka dni kolejny spacer po wyspie Margaricie. Zapraszam serdecznie.
Tych, którzy lubią ze mną podróżować, a nie zdażyli zobaczyć poprzedniego postu, zapraszam bardzo serdecznie na 2 część o Wenezueli: Park Narodowy Canaima i mrożąca krew w żyłach przygoda.

Miłego i słonecznego weekendu!!!

Spódnica: Orsey
Żakiet: Camaieu
Sweterek: C&A
Buty: CCC
Torba: Metro
Czerwone serduszko: Jubiler, prezent
Bransoletka, pierścionek: Avon, Rossmann






wtorek, 25 lutego 2014

Park Narodowy Canaima i mrożąca krew w żyłach przygoda. Wenezuela po raz drugi.

Nasza podróż do Wenezueli miała konkretny cel - dotrzeć do Parku Narodowego Canaima, być blisko wodospadów, przejść przez dżunglę, poczuć się przez chwilę jak Cejrowski...
Oczywiście, ktoś może powiedzieć, by podziwiać wodospady, wystarczy pojechać czy polecieć do Chorwacji, Wielkiej Brytanii, Szwecji, Finlandii i innych miejsc w Europie, a nie męczyć się 14 godzin w samolocie. Tak - można i tak, ale tam nie zobaczycie wioski indiańskiej, kąpiącej się ślicznej młodej Indianki w rzece, nie poczujecie klimatu dżungli, nie zjecie egzotycznego posiłku w sercu dżungli etc, etc...  I właśnie między innymi po to polecieliśmy aż tak daleko.
Z wyspy Margarita musieliśmy przedostać na kontynent lokalnym liniami - turbośmigłowcem.
Kiedy zobaczyliśmy ten cud techniki, nogi ugięły nam się w kolanach, ale uśmiech dziarski na twarzy...


   Wygląda na zdjęciu całkiem przyzwoicie, ale wierzcie mi, mieliśmy wrażenie, że rozpadnie się już w chwili startu...


Na pokład oprócz szalonych turystów, wchodzili lokalni mieszkańcy z zakupami. Targali koszyki z kurami, z owocami, pieczywem... Niestety nie mam zdjęć, bo mąż przez przypadek skasował folder z kamery, ale o tym napiszę później. Byliśmy jedyną parą z Polski. Oprócz Wenezuelczyków towarzyszyli nam Czesi, Anglicy, Francuzi. Już podczas lotu zachwycaliśmy się niezwykłością krajobrazu. Przez małe okienko samolotu widać było: jasno lśniące arterie wodne, które wiły się przez sawannę, ciemnoniebieskie jeziora, góry stołowe oraz niebotyczny wodospad - Salto Angel.



Historia tego wodospadu jest bardziej ciekawa. Salto Angel, a właściwie Churun - Meru jest najwyższym wodospadem świata, 15 razy wyższym od Niagary. Indianie nazywają go - Kerekupai - co znaczy: spadający do najgłębszego miejsca. Nazwa góry także ma ciekawą nazwę: Auyan Tepui czyli: Dom diabła. W 1935 roku amerykański pilot Jimmy Angel jako pierwszy biały człowiek ujrzał ten cud natury - olbrzymią strugę wody, która spada z Auyan Tepui, przeszło 1000 metrów w dół. Stąd  nazwa kaskady - Salto Angel.
My byliśmy w porze suchej, dlatego kaskada jest dużo uboższa.


Po dotarciu na kontynent, czekał nas spacer w kierunku parku Canaima. Zajmuje on ponad 30 tysięcy kilometrów kwadratowych. Najpierw zjedliśmy pyszne śniadanie. Następnie nasz opiekun - Indianin Julio dał nam jakiś magiczny płyn, którym spryskaliśmy się od stóp do głowy.  Miało nas to chronić przed różnymi owadami w dżungli i nie tylko...


   A w dżungli małe spotkanie na różowym szczycie... Podziwiając rośliny, nagle zauważyłam śliczną indiańską dziewczynkę. Zapytałam jej mamę, czy możemy uwiecznić ją i jej dzieci na zdjęciu. Zgodziła się. Na początku Różowy Kwiatuszek indiański nieśmiało podchodził do mnie, wreszcie złapała mnie za rękę i ślicznie pozowała do zdjęcia. Przepraszam za tę listwę na dole, nie potrafię jej usunąć. Jest to stop klatka z krótkiego filmu. A bardzo chciałam Wam pokazać dziewczynkę i jej braciszka:



   Takie kolorowe papużki co jakiś czas przelatywały nam nad głowami:


   A tu zachwycam się pięknymi roślinami rosnącymi w lesie tropikalnym.
   Możemy tutaj spotkać wiele ciekawych, niezwykłych gatunków roślin z rodziny ananasowatych, zwanych także bromeliami, czy mięsożerne rośliny odżywiające się owadami.
Cieszę się, że nie jestem owadem...


   W tych zaroślach, gdzieś ukryte mieszkają sobie: legwany, żółwie, liczne gatunki węży, żab i owadów...


 Świat przyrodniczy porównuje się tutaj do niezwykłości wyspy Galapagos. Nazywa się je: Wyspami Lasu Deszczowego lub Wyspami Czasu.


 Niestety, tak jak pisałam już wcześniej, cały folder został usunięty, wiec to jedyne ocalałe fotki... jeśli chodzi o dżunglę...
Kolejna atrakcja to płynięcie czółnem indiańskim.
Widoki były przepiękne. Spadające z gór wody tworzą prześliczne malownicze kaskady i z hukiem rozlewają się w laguny. W tle jedne z najstarszych geologicznie formacji skalnych na świecie. Niech zdjęcia same przemówią:




   Płynąc czółnem, musieliśmy założyć kapoki ratunkowe:


    Pięknie, prawda... Wody spływające zasilają największe rzeki kontynentu: Orinoko i Amazonkę.



   Spełnia się nasze kolejne marzenie. Podziwiamy piękne kaskady w samym sercu Parku Canaima...


   Dżungla...


Widoczne wioski indiańskie ...


   Kąpiąca się młoda Indianka...


Tam gdzieś w głębi dżungli znajdują się rezerwaty indiańskie...





Dopłynęliśmy prawie do celu. Teraz czekała nas wspinaczka, by dojść do samego serca wodospadu.
Upał, duchota, trudy podróży były niczym, w stosunku do tego, co wydarzyło się później....


Mieliśmy zostawić buty, założyć skarpety, by łatwiej było wspinać się po śliskich skałach. Mój mąż ma niestety często swoje zdanie, postanowił, że nie pójdzie w skarpetkach tylko w butach. Wcześniejsza grupa wracała, a my mieliśmy już za kilka minut dojść do miejsca - ściany lecącej z wielkim hukiem kaskady. Mąż postanowił uwiecznić ten moment. Wyprzedził naszą grupę, by nakręcić na kamerze moje wejście pod ścianę wodospadu. Wszedł na skałę... Za nim rwący strumień wody i przepaść...
I nagle...  poślizgnął się... to były ułamki sekundy, które sparaliżowały mnie oraz cała grupę. Mąż zniknął nam z oczu. Poleciał w dół... Stałam sparaliżowana, nie potrafiłam wydobyć głosu...



I tu uwierzyłam już po raz któryś w cud! Nagle mąż wygramolił się, oczywiście poturbowany i pokrwawiony, ale cały i zdrowy. Na szczęście zatrzymał się na kolejnej skale. To były milimetry, które uratowały go od śmierci.
Dopiero po chwili odzyskałam głos. Nie pamiętam, co mówiłam, byłam tak przerażona. Kiedy został już opatrzony - Julio przemył mu rany spirytusem, obandażował jakimś kawałkiem szmatki, powiedziałam mężowi, że jeśli jeszcze raz wejdzie w niebezpieczne miejsce, to chyba go uduszę...
W tamtej chwili to było największe wyznanie miłości, na jakie było mnie stać..
Podczas upadku, mąż musiał niechcący gdzieś nacisnąć kamerę i część zdjęć została usunięta. Ale czym są zdjęcia wobec ocalałego życia...


    Wszystko skończyło się dobrze... Tej chwili jednak nigdy nie zapomnę...


Dziękuję także naszemu Aniołowi Stróżowi - Julio, który cały czas nam towarzyszył. Wspaniały, skromny człowiek. Indianin bez pióropusza, ale o wielkim sercu...
Opowiadał nam o swojej rodzinie, o tym, że z jednej strony turystyka daje ludziom pracę, z drugiej strony często bogaci tego świata myślą, że mogą wszędzie dojść, dojechać, wszystko zobaczyć, nie szanując prywatności tubylców, bo za to płacą. Opowiadał z wielką miłością o swojej rodzinie, domu. I właśnie chociażby dlatego - warto było znaleźć się aż tak daleko, by dotknąć tak blisko innej, egzotycznej dla nas kultury, natury i przede wszystkim poznać żyjących tam ludzi...
Wszystkiego dobrego Julio dla Ciebie i Twoich bliskich.  Może jeszcze kiedyś się spotkamy...


Pozdrawiam wszystkich odwiedzających i zapraszam na kolejne wspomnienia podróżnicze. Tym razem - kolejny spacer po wyspie. Będzie o wiele bezpieczniej... chociaż nie do końca...

Zdjęcia pochodzą z lutego 2011 roku.











środa, 19 lutego 2014

Kaktusowe wzgórza i bryza Morza Karaibskiego - Wenezuela po raz pierwszy.

Jest tyle pięknych miejsc na świecie... Nieustannie podczas naszych podróży zachwycamy się starożytną kulturą, przepięknymi budowlami, współczesną architekturą, cudami natury, flory i fauny.
Wyprawa do Wenezueli był obiektem naszych marzeń. Oczywiście musielibyśmy spędzić tam chyba rok lub dłużej, by dotrzeć do interesujących nas miejsc. Nasza wyprawa była krótka ze względu na urlop i finanse, tylko dwanaście dni. Taka Wenezuela w pigułce... W moich wspomnieniach będzie o Wyspie Margaricie, a także o naszej wyprawie na kontynent. Cieszymy się, że dotarliśmy tak daleko i mogliśmy przeżyć wspaniałą przygodę.

   Zapraszam na pierwsze karaibskie wspomnienia...


Lot był długi i meczący. Najpierw z Warszawy lecieliśmy do Pragi, następnie już bezpośrednio na Margaritę, międzylądowanie na Wyspach Zielonego Przylądka. W sumie w samolocie spędziliśmy około 14-stu godzin.
 Najbardziej dokuczały nam opuchnięte nogi, no cóż nie jesteśmy już młodzieniaszkami, ale kiedy żądza przeżycia przygód jest tak wielka, zapomina się o wszelkich niedogodnościach podróży. Jest luty 2011 rok.


Podczas lotu można było cały czas obserwować naszą podniebną podróż. Zbliżamy się do wymarzonego celu. Dla mnie najgorzej było przetrwać 8 godzin nad oceanem...


Margarita, zwana jest Perłą Karaibów. Wyspa oddalona jest 40 km od lądu. To cudowny, niezwykły zakątek Ameryki Łacińskiej, który kusi rajskimi plażami ciągnącymi się wzdłuż turkusowego Morza Karaibskiego.
Takie widoki zobaczyliśmy z okna rankiem po przebudzeniu:



Wyspa leży w strefie klimatu równikowego: ciepłego i tropikalnego z minimalnymi wahaniami temperatur przez cały rok. Średnia temperatura wynosi tutaj około +30 stopni. Ten falochron znajdował się na naszej plaży, którą pokażę w kolejnym poście.


Czas: różnica  6-ciu godzin względem czasu w Polsce. Rano przywitało nas piękne słońce i dosyć silny, ale ciepły wiatr. Miejscowy klimat odznacza się wyjątkowo dużym nasłonecznieniem. Wyobrażacie sobie: 365 dni słonecznych w roku! Poza tym stale wieje tutaj chłodna bryza. Temperatura wody - około +25 stopni.



Na skałach można było zobaczyć majestatycznie kroczące kraby:


   Idziemy na śniadanie a potem mamy zamiar spenetrować okolicę poza obiektem hotelowym.


  Jeszcze dzisiaj czuję zapach i smak egzotycznych owoców. One naprawdę smakują zupełnie inaczej niż te, które kupujemy w naszych marketach... Marakuja, ananasy, brzoskwinie, mango, awokado, etc... etc...


Nasz hotel znajdował się tak jakby w sercu małej dżungli. To nie był sztucznie stworzony ogród jak na przykład w Egipcie. Było przepięknie zielono, otaczał nas gąszcz egzotycznych roślin:




 oraz zwierząt... Takie papużki też mieszkały na naszym obiekcie... To niestety pocztówka... zdjęcia nie wyszły nam najlepiej:


Wenezuelski  kiciuś... Koty na całym świecie są śliczne...


Przed hotelem stał barwny autokar wycieczkowy. My jednak idziemy dzisiaj pieszo, więc tylko pamiątkowa fotka:


  No to ruszamy. Nie wiemy, jak daleko nas nogi  poniosą. Idziemy przed siebie... Zostawiamy nasz obiekt hotelowy na dobre kilka godzin...


   Na trasie mijamy przepiękne kaktusowe wzgórza. Prawdopodobnie w Wenezueli jest więcej kaktusów niż w Meksyku. Nie byliśmy, ale mam nadzieję, że kiedyś sprawdzimy to osobiście.


   Trzeba ciągle patrzeć pod nogi. W zaroślach mieszka wiele niegroźnych żyjątek, jak ta na zdjęciu - scynka, ale są tutaj również węże i nie wiadomo co jeszcze...


 Raz zachwycamy się zabytkami, innym razem naturą. Tym razem byliśmy zachwyceni różnorodnością rosnących tutaj w naturze kaktusów:


  Spacer wśród tych piękności był trochę łaskocząco - kłujący...







   To była dla nas kolejna uczta dla oczu... A gdzieś tam daleko w Polsce śnieg i mróz..



   Po dosyć długim marszu, ukazała się naszym oczom dzika plaża. Widok był  niesamowity. Ocean jak wielki potwór pożerał plażę i palmy...


A oczywiście mój mąż musi wejść do każdej dziury...


 Z tego zdjęcia jestem dumna. Nie chwaląc się, jam to uczyniła...


  Te niesamowite, piękne, olbrzymie, czarne ptaszyska siedziały sobie na wzgórzu i przypatrywały się nam -  strudzonym wędrowcom...


 Nareszcie dotarliśmy do jakieś drogi. Ci sympatyczni Wenezuelczycy jechali do pracy. Pozdrawiali nas serdecznie...


I pojechali...


A ten pan, to chyba się trochę spóźni...


   Mijamy reklamy...


  Lokale...


Opuszczony kemping...


 Przydrożne kapliczki...


W Wenezueli kochają Matkę Boską. Na każdym kroku widzi się tutaj takie małe ołtarzyki .
Z jednej strony głęboko wierzący chrześcijanie, z drugiej ponoć lepiej nie zapuszczać się za daleko.


Krzysztof Kolumb odkrył tę piękną wyspę podczas swojej trzeciej wyprawy. Wyspa zajmuje powierzchnię 850 km kwadratowych, mieszka tutaj około 395 tysięcy mieszkańców. O historii, niestety pisanej krwią, będzie w kolejnych postach, kiedy zabiorę Was na wycieczkę objazdową po wyspie.


Pozdrawiam wszystkich odwiedzających i zapraszam na kolejne wspomnienia podróżnicze.
Zdjęcia pochodzą z lutego 2011 roku.

Spodenki: H&M
Top czerwony: Tiffi

Przygnębiły mnie dzisiejsze poranne wiadomości... Ranni i zabici w trakcie zamieszek w Kijowie...
To bardzo smutne...