Nasza podróż do Wenezueli miała konkretny cel - dotrzeć do Parku Narodowego Canaima, być blisko wodospadów, przejść przez dżunglę, poczuć się przez chwilę jak Cejrowski...
Oczywiście, ktoś może powiedzieć, by podziwiać wodospady, wystarczy pojechać czy polecieć do Chorwacji, Wielkiej Brytanii, Szwecji, Finlandii i innych miejsc w Europie, a nie męczyć się 14 godzin w samolocie. Tak - można i tak, ale tam nie zobaczycie wioski indiańskiej, kąpiącej się ślicznej młodej Indianki w rzece, nie poczujecie klimatu dżungli, nie zjecie egzotycznego posiłku w sercu dżungli etc, etc... I właśnie między innymi po to polecieliśmy aż tak daleko.
Z wyspy Margarita musieliśmy przedostać na kontynent lokalnym liniami - turbośmigłowcem.
Kiedy zobaczyliśmy ten cud techniki, nogi ugięły nam się w kolanach, ale uśmiech dziarski na twarzy...
Wygląda na zdjęciu całkiem przyzwoicie, ale wierzcie mi, mieliśmy wrażenie, że rozpadnie się już w chwili startu...
Na pokład oprócz szalonych turystów, wchodzili lokalni mieszkańcy z zakupami. Targali koszyki z kurami, z owocami, pieczywem... Niestety nie mam zdjęć, bo mąż przez przypadek skasował folder z kamery, ale o tym napiszę później. Byliśmy jedyną parą z Polski. Oprócz Wenezuelczyków towarzyszyli nam Czesi, Anglicy, Francuzi. Już podczas lotu zachwycaliśmy się niezwykłością krajobrazu. Przez małe okienko samolotu widać było: jasno lśniące arterie wodne, które wiły się przez sawannę, ciemnoniebieskie jeziora, góry stołowe oraz niebotyczny wodospad - Salto Angel.


Historia tego wodospadu jest bardziej ciekawa. Salto Angel, a właściwie Churun - Meru jest najwyższym wodospadem świata, 15 razy wyższym od Niagary. Indianie nazywają go - Kerekupai - co znaczy: spadający do najgłębszego miejsca. Nazwa góry także ma ciekawą nazwę: Auyan Tepui czyli: Dom diabła. W 1935 roku amerykański pilot Jimmy Angel jako pierwszy biały człowiek ujrzał ten cud natury - olbrzymią strugę wody, która spada z Auyan Tepui, przeszło 1000 metrów w dół. Stąd nazwa kaskady - Salto Angel.
My byliśmy w porze suchej, dlatego kaskada jest dużo uboższa.
Po dotarciu na kontynent, czekał nas spacer w kierunku parku Canaima. Zajmuje on ponad 30 tysięcy kilometrów kwadratowych. Najpierw zjedliśmy pyszne śniadanie. Następnie nasz opiekun - Indianin Julio dał nam jakiś magiczny płyn, którym spryskaliśmy się od stóp do głowy. Miało nas to chronić przed różnymi owadami w dżungli i nie tylko...
A w dżungli małe spotkanie na różowym szczycie... Podziwiając rośliny, nagle zauważyłam śliczną indiańską dziewczynkę. Zapytałam jej mamę, czy możemy uwiecznić ją i jej dzieci na zdjęciu. Zgodziła się. Na początku Różowy Kwiatuszek indiański nieśmiało podchodził do mnie, wreszcie złapała mnie za rękę i ślicznie pozowała do zdjęcia. Przepraszam za tę listwę na dole, nie potrafię jej usunąć. Jest to stop klatka z krótkiego filmu. A bardzo chciałam Wam pokazać dziewczynkę i jej braciszka:
Takie kolorowe papużki co jakiś czas przelatywały nam nad głowami:
A tu zachwycam się pięknymi roślinami rosnącymi w lesie tropikalnym.
Możemy tutaj spotkać wiele ciekawych, niezwykłych gatunków roślin z rodziny ananasowatych, zwanych także bromeliami, czy mięsożerne rośliny odżywiające się owadami.
Cieszę się, że nie jestem owadem...
W tych zaroślach, gdzieś ukryte mieszkają sobie: legwany, żółwie, liczne gatunki węży, żab i owadów...
Świat przyrodniczy porównuje się tutaj do niezwykłości wyspy Galapagos. Nazywa się je: Wyspami Lasu Deszczowego lub Wyspami Czasu.
Niestety, tak jak pisałam już wcześniej, cały folder został usunięty, wiec to jedyne ocalałe fotki... jeśli chodzi o dżunglę...
Kolejna atrakcja to płynięcie czółnem indiańskim.
Widoki były przepiękne. Spadające z gór wody tworzą prześliczne malownicze kaskady i z hukiem rozlewają się w laguny. W tle jedne z najstarszych geologicznie formacji skalnych na świecie. Niech zdjęcia same przemówią:
Płynąc czółnem, musieliśmy założyć kapoki ratunkowe:
Pięknie, prawda... Wody spływające zasilają największe rzeki kontynentu: Orinoko i Amazonkę.
Spełnia się nasze kolejne marzenie. Podziwiamy piękne kaskady w samym sercu Parku Canaima...
Dżungla...
Widoczne wioski indiańskie ...
Kąpiąca się młoda Indianka...
Tam gdzieś w głębi dżungli znajdują się rezerwaty indiańskie...
Dopłynęliśmy prawie do celu. Teraz czekała nas wspinaczka, by dojść do samego serca wodospadu.
Upał, duchota, trudy podróży były niczym, w stosunku do tego, co wydarzyło się później....
Mieliśmy zostawić buty, założyć skarpety, by łatwiej było wspinać się po śliskich skałach. Mój mąż ma niestety często swoje zdanie, postanowił, że nie pójdzie w skarpetkach tylko w butach. Wcześniejsza grupa wracała, a my mieliśmy już za kilka minut dojść do miejsca - ściany lecącej z wielkim hukiem kaskady. Mąż postanowił uwiecznić ten moment. Wyprzedził naszą grupę, by nakręcić na kamerze moje wejście pod ścianę wodospadu. Wszedł na skałę... Za nim rwący strumień wody i przepaść...
I nagle... poślizgnął się... to były ułamki sekundy, które sparaliżowały mnie oraz cała grupę. Mąż zniknął nam z oczu. Poleciał w dół... Stałam sparaliżowana, nie potrafiłam wydobyć głosu...
I tu uwierzyłam już po raz któryś w cud! Nagle mąż wygramolił się, oczywiście poturbowany i pokrwawiony, ale cały i zdrowy. Na szczęście zatrzymał się na kolejnej skale. To były milimetry, które uratowały go od śmierci.
Dopiero po chwili odzyskałam głos. Nie pamiętam, co mówiłam, byłam tak przerażona. Kiedy został już opatrzony - Julio przemył mu rany spirytusem, obandażował jakimś kawałkiem szmatki, powiedziałam mężowi, że jeśli jeszcze raz wejdzie w niebezpieczne miejsce, to chyba go uduszę...
W tamtej chwili to było największe wyznanie miłości, na jakie było mnie stać..
Podczas upadku, mąż musiał niechcący gdzieś nacisnąć kamerę i część zdjęć została usunięta. Ale czym są zdjęcia wobec ocalałego życia...
Wszystko skończyło się dobrze... Tej chwili jednak nigdy nie zapomnę...
Dziękuję także naszemu Aniołowi Stróżowi - Julio, który cały czas nam towarzyszył. Wspaniały, skromny człowiek. Indianin bez pióropusza, ale o wielkim sercu...
Opowiadał nam o swojej rodzinie, o tym, że z jednej strony turystyka daje ludziom pracę, z drugiej strony często bogaci tego świata myślą, że mogą wszędzie dojść, dojechać, wszystko zobaczyć, nie szanując prywatności tubylców, bo za to płacą. Opowiadał z wielką miłością o swojej rodzinie, domu. I właśnie chociażby dlatego - warto było znaleźć się aż tak daleko, by dotknąć tak blisko innej, egzotycznej dla nas kultury, natury i przede wszystkim poznać żyjących tam ludzi...
Wszystkiego dobrego Julio dla Ciebie i Twoich bliskich. Może jeszcze kiedyś się spotkamy...
Pozdrawiam wszystkich odwiedzających i zapraszam na kolejne wspomnienia podróżnicze. Tym razem - kolejny spacer po wyspie. Będzie o wiele bezpieczniej... chociaż nie do końca...
Zdjęcia pochodzą z lutego 2011 roku.